Trafiliśmy wczoraj wreszcie na Julianusa. Zakończył się tym samym spór o jego nazwę. Wieczór był przemiły - na zewnątrz zimno, wilgotno, jesiennie, więc rozpaliliśmy w kominku, przytuliliśmy sie do siebie mocno i ogladaliśmy kolejne odcinki Ugly Betty.
Chrupałam do tego sałatę z winegret'em i grzankami (od trzech dni jem jak królik - zielone! taka faza... ), zjedliśmy też paczkę łagodnego, mlecznego Brie. Fajnie było...
Zabawne jak subiektywnie postrzegamy smak wina. Z każdą degustacją zwracamy uwagę na coś innego. Julianus nam smakował, ale bardziej niż za pierwszym razem uderzył mnie cierpki posmak wina (który obecny w nadmiarze w tańszych odowiednikach Julianusa zupełnie je skreślił... a może to zwykła siara była...). Nie jest to jednak Don Ramon, choć wciąż zdecydowanie pozostaje na liście moich ulubionych :)